sobota, 15 października 2016

Walka trwa. Nigdy się nie skończy. Waga się ładnie utrzymuje na poziomie 63-65 od lutego, czyli już dość długo. Rozprawiłam się z zaparciami, aczkolwiek ich skutki będę leczyć jeszcze długo. Odstawiłam chrupkie pieczywo, przeszłam na razowe. Kromka do śniadania i kromka do kolacji. Czasem obejdzie się bez. Jem wszystko, tylko ilość jak kilkumiesięczne niemowlę. I starcza. Nie umieram z głodu, nie jest mi słabo. Żyję, pracuję, ogarniam dom, zakupy itp. normalnie.
Włosy, które poleciały na pewnym etapie hurtem, teraz ładnie odrastają. Nawet postanowiłam je trochę zapuścić, aby otrzymać fryzurkę typu "bob", na którą wcześniej nie mogłam sobie pozwolić, bo jednak zaokrągla twarz, a moja była jak przeżarty księżyc w pełni. Nabyłam takiej odwagi w ubiorze, że nawet zdarza mi się wyjść w kiecce przed kolano. Choć nogi mam koszmarne - koślawe, zdeformowane. Kit z tym. Jak komuś przeszkadza, niech się nie gapi ;)
I tak sobie żyję, dzień za dniem, tydzień za tygodniem. A jednak za każdym razem gdy staję przed lustrem, nie mogę się nadziwić, że to ja. I choć nie znajduje to odbicia w relacjach damsko-męskich, to postrzegam siebie, jako całkiem ładną osobę. Może kiedyś... ale w to zupełnie nie wierzę. Musi mi starczyć to, co mam. A mam baaardzoo dużo :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz